Menu
logo irlandia.ie

Burnt Cock ME

CIĄG DALSZY CHAOTYCZNEGO DZIENNIKA PODRÓŻY.

Leżałem z odsłoniętym kroczem, a pani doktor smarowała mnie kremem. Cztery młode pielęgniarki na praktykach obserwowały tą czynność z narastającym zainteresowaniem.

- To dziwne – powiedziała nagle pani doktor.

- Co się stało? - zapytałem, starając się nie patrzeć w stronę pielęgniarek. Gapiłem się w sufit starając się myśleć o czymś mniej stresującym.

Na przykład o rosyjskiej ruletce.

- Po tygodniu opuchlizna powinna już całkowicie zejść – stwierdziła owijając moje udo grubymi warstwami gazy. Później wycisnęła kolejną porcję kremu i rozsmarowała je w dłoniach na których miała gumowe rękawiczki.

- Jaka opuchlizna? - zdziwiłem się.

- Tutaj. Po całości.

Milczałem przez chwilę zastanawiając się o co może jej chodzić, a praktykantki dosłownie wstrzymały oddech.

- On tak wygląda normalnie – odparłem.

Cisza.

A później znowu ta muzyka...

Dzwonek komórki jednej z pielęgniarek przerwał ciszę panującą w gabinecie.

...YOU SPIN ME RIGHT ROUND...

Zacisnąłem mocniej zęby. Dziewczyna nerwowo wyciągnęła telefon z kieszeni i wyłączyła go pod krytycznym spojrzeniem pani doktor.

Ręka wędruje w górę, a później w dół i kolejna warstwa gazy ściśle przylega do mojego uda. Nagle do gabinetu wchodzi starszy, siwy lekarz. Najpierw drzwi uchylają się lekko i przez szczelinę widać tylko czubek jego głowy, później okulary na wąskim nosie, a później uśmiech na szerokiej, porośniętej siwą szczeciną twarzy.

Uśmiech jest autentycznie szczery, zupełnie jakby rozkraczony facet z poparzonym penisem był najlepszą rzeczą jaka mogła go spotkać tamtego dnia. Słowo honoru. Przynajmniej dopóki jego wzrok nie spoczął na czterech praktykantkach.

- Co wy tu do cholery robicie? - huknął. - Czy wy, baby, jesteście niepoważne? Tak stresujecie tego biednego chłopaka!

Wypowiadając ostatnie słowa wskazał na mnie kciukiem, jakbym był krową przygotowaną do oznakowania. Wtedy leżąc przed nimi nago wydawało mi się, że zaciąga nawet z kowbojskim akcentem.

Taki mój prywatny Brokeback Mountain z siwą szczeciną, ala Sean Connery.

Znowu odchyliłem głowę szukając synonimów słowa „zażenowanie”.

- Wynocha, baby! - powtarzał doktor. - Natychmiast!

Baby w jego ustach brzmiało, jak coś obraźliwego, zupełnie jakby nazywał je dziwkami, albo czarnuchami.

- Helenka, dlaczego pozwoliłaś tu wejść tym... babsztylom? - dosłownie wypluł ostatnie słowo.

Pani doktor od gazy, gumowych rękawiczek i białej maści zaczerwieniła się, ale nie straciła animuszu.

- Dziewczyny chciały tylko... potowarzyszyć.

Doktor prychnął i podszedł do mnie niebezpiecznie blisko. Na jego twarzy znowu wykwitł szeroki uśmiech w stylu „Hello Sunshine”.

- Jak się czujemy?

- My? - zapytałem unikając jego spojrzenia. Błądziłem gdzieś po suficie licząc pęknięcia. - Znaczy ja i kto?

Pani doktor słysząc moje słowa parsknęła.

- Dobrze, dobrze – mruknął doktor. - To bardzo dobrze, że... Jesteś wyluzowany.

- Czy nie wydaje się panu, że jest odrobinę napuchnięty? - zwróciła się do niego.

Mężczyzna chyba tylko czekał, żeby poproszono go o konsultację, bo natychmiast pochylił się niebezpiecznie nisko. Czułem jego oddech. Wdech i drżący wydech. Moje jądra cofnęły się ze strachu, a ja miałem tylko nadzieję, że kiedykolwiek je jeszcze zobaczę.

Niech cię szlag, Sean!, pomyślałem.

- Nie – powiedział. - Wszystko w porządku. To po prostu kawał mężczyzny. Nie ma powodu do niepokoju...

Podniósł się i chrząknął kilka razy.

- Całe szczęście nie jest bardzo poparzony. Spodziewałem się tu drugiego Czasu Apokalipsy, ale... Całe szczęście... Całe szczęście...

Znowu chrząknął kilka razy.

- Muszę natychmiast iść... Gdzieś... Mam kilka rzeczy do załatwienia – dodał pośpiesznie. - Dasz sobie radę Helenko.

Kiedy już zaczynałem wierzyć, że zagrożenie minęło wraz odejściem emocjonalnie niestabilnego doktorka, nagle do moich wewnętrznych przemyśleń, do mojego sekretnego myślowego pałacu wdarł się kobiecy głos, który zachwiał wszystko w fundamentach.

- Jutro będę usuwać martwicę z uda i moszny.

Jutro.

Martwica.

Moje udo.

Moja moszna.

Usunąć!

Jakkolwiek nie próbowałbym łączyć tych słów, każda kombinacja brzmiała złowieszczo.

- Dobrze Helenko. Usuń, usuń... - Odpowiedź lekarza, a później dźwięk zamykanych drzwi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest jeszcze w sali.

Klik.

- Martwicę? - zdziwiłem się. To była moja pierwsza prawdziwa reakcja podczas całej tej nieprzyjemnej i obrzydliwie absurdalnej sytuacji. - Jaką martwicę? Co tam jest martwego?

Musiała usłyszeć coś w moim głosie, bo uśmiechnęła się uspokajająco.

- No tak – przyznała. - Usuniemy ją.

- Co to jest martwica?

- Poparzony naskórek. To się nazywa martwica. Martwe tkanki.

- Jak się je usuwa?

Kobieta wzruszyła ramionami.

- Ostrożnie. Bardzo ostrożnie.

***

- Czyli jesteś ubezpieczony? - zapytał chłopak z zapadniętym płucem. Pomiędzy nami było jedno wolne łóżko, które jeszcze dnia poprzedniego należało do pana piekarza z zatruciem żołądkowym. Pana który uwielbiał palić papierosy na oddziale i jeść chipsy przed gastroskopią. Pana “ciekawa anegdotka z życia piekarni w małym miasteczku”. Pana “kułwa z takim łyjem”.

- Tak, jestem – odpowiedziałem z przekonaniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zarówno uczelnia na którą uczęszczam, jak i miejsce mojego zatrudnienia tnie koszta.

Ciach!

Wzdrygnąłem się.

- Co się stało? - zdziwił się próbując obrócić głowę najbardziej jak potrafił i nagle znieruchomiał. Przez kilka sekund wyglądał jakby przez przypadek skręcił sobie kark, ale po chwili zarzęził biorąc głęboki oddech i zamrugał oczami.

- Co masz na myśli? - Przez kilka sekund nie wiedziałem o co mu chodzi.

- Wzdrygnąłeś się – wycharczał. - Powiedziałeś “tak, jestem ubezpieczony”, a później się wzdrygnąłeś...

- Zobaczyłeś ze swojego miejsca, że się wzdrygnąłem?

- Tak. To było wzdrygnięcie.

- Wzdrygnięcie?

Zarzęził i spróbował kiwnąć głową.

- Właśnie tak się wzdrygnąłeś – wyjaśnił. - Tak jak pokazałem.

Znowu zarzęził i kiwnął głową.

- O tak – dodał.

- Charknąłem i kiwnąłem głową? - Usiadłem na krawędzi łóżka, żeby lepiej go widzieć.

- Nie dokładnie tak samo, ale bardzo podobnie – mruknął w tym samym tonie. Zupełnie jakby dla podkreślenie swoich słów znowu uraczył mnie rzężeniem i kiwaniem. - Wzdrygnąłeś się. Moja babcia mówi, że to zły znak...

Wybuchnąłem śmiechem.

Siedziałem na krawędzi łóżka w ogromnym pampersie, próbując nie myśleć o tym, że poparzyłem się kawą w najbardziej idiotyczny sposób na świecie - w najbardziej krępujące i intymne miejsce na moim ciele. Siedziałem tam próbując nie myśleć o niezrównoważonym emocjonalnie lekarzu, który pochylał się i dyszał mi w krocze. Starałem się nie myśleć o tym, że tłum chichoczących praktykantek traktował mnie jak powód do plotek. Próbowałem nie myśleć o bólu, ani o tym że każdej nocy mam koszmary, bo wtedy środki przeciwbólowe którymi mnie faszerują przestają działać. Próbowałem nie myśleć o upokorzeniu. O tym, że wcale nie byłem pewien, czy jestem ubezpieczony. O tym że każdej nocy ktoś wrzeszczy na oddziale... Osobno, czy też grupami. Zupełnie jakby zarażali się nawzajem histerią. Kłótnie z pielęgniarkami. O tym, że stara kobieta szuka po odziale swojego zmarłego piętnaście lat temu męża. O tym, że o mało nie umarłem ze strachu jak przyszła kiedyś nad ranem i stojąc przy moim łóżku zapytała:

- Józiu, to ty?

Tak.

Siedziałem tam, wtedy na krawędzi tego cholernego łóżka myśląc tylko i wyłącznie o sobie. Byłem dla siebie centrum wszystkiego, absolutnym źródłem jestestwa i wtedy umierający chłopak z zapadniętym płucem, którego najmniejszym zmartwieniem było moje - nie tak poważne - poparzenie, sprawił że zacząłem się śmiać z całej tej sytuacji. Chłopak, który idąc do pracy poczuł ból w klatce piersiowej i trafił tu bez żadnego konkretnego powodu.

A ja?

Biegałem z penisem w miseczce na ryż przy dźwiękach piosenki nagranej przez hermafrodytę.

...LIKE A RECORD BABY RIGHT ROUND RIGHT ROUND...

Dlatego, że jestem łajzą.

- Ciekawe na ile go wycenią, prawda? – stwierdził chłopak z zapadniętym płucem.

- Kogo? - wyrwałem się z głębokiego zamyślenia.

- Penis – odparł. - Ciekawe po ile stoją w ubezpieczalniach.

- Nie wiem po ile stoją.

- Ciekawe czy w ogóle stoją?

- Czy ty stosujesz na mnie, jakąś popieprzoną grę słów? - zagadnąłem. - Coś w stylu, czy pana lodówka chodzi? Do tego zmierzasz?

- Hłę hłę hłę hłe... Uważaj, żeby nie wyszła.

***

W szpitalu panowała zasada zamienności.

Jedna rzecz zamieniała się w drugą.

Pokarm zamienia się w pokarm.

Jeżeli na przykład jednego dnia pacjenci dostali na obiad rosół, to na drugie danie był gotowany kurczak serwowany po uprzednim podsmażeniu, ale to jednak dopiero pierwsze oczko w łańcuszku żywienia. Jeżeli pierwszego dnia był rosół i gotowano-smażone udko z kurczaka, to drugiego dnia był rosół zabarwiony koncentratem pomidorowym (2+2=pomidorowa), który nadal smakował jak rosół, a na drugie danie potrawka z kurczaka. Rosół i kurczak zamienił się w pomidorową i potrawkę z kurczaka. Następnego dnia z kolei pomidorowa zupa zamieniała się w coś co zawierało makaron, ugniecione ziemniaki, fasolę i oraz coś czego nie potrafiłem zidentyfikować, a potrawka z kurczaka z zamieniła się w gulasz z kurczaka z makaronem. Tym samym makaronem, który był serwowany do zup... Tak więc pomidorowa i potrawka z kurczaka przeistacza się w zupę bez nazwy, która nadal smakuje jak rosół, a potrawka z kurczaka w gulasz z kurczaka, co z technicznego punktu widzenia było tą samą rzeczą, więc zmieniała się tylko nazwa. Następnego dnia...

- Nie! - krzyk. - Nie zniosę tego... Nie będę tego jadł!

Bezdomny, którego przywieźli na oddział był wyjątkowo wulgarny i wybredny. Darł się głośniej niż wspomniany kiedyś facet bez nóg, któremu pielęgniarki zaczęły podawać środki usypiające, żeby mieć go z głowy.

- Kto tak krzyczy? - usłyszałem głos w słuchawce telefonu. To Alicja.

- Właśne podali nam obiad, ale ktoś wpadł w szał bo nie ma soli...

- Naprawdę?

- Nie wiem. Może po prostu tak okazuje radość... Jest tak szczęśliwy z jedzenia, że maniery wymagają od niego, żeby najpierw grzecznie odmówić...

Westchnąłem. Oprócz bezdomnego, chyba tylko ja narzekałem na jedzenie i zasadę zamienności. Pokarm zamieniał się w pokarm. Chłopakowi z zapadniętym płucem było wszystko jedno, dopóki mógł jeść rogaliki z czekoladą. Ilekroć wymykałem się z oddziału prosił mnie, żebym mu przyniósł “normalne jedzenie”. Oczywiście miał na myśli czekoladę.

A reszta pacjentów była za bardzo zajęta Jezusem Chrystusem, szukaniem swoich zmarłych bliskich - akurat w miejscach w których się obiecnie znajdowałem - i umieraniem. Po prostu nikt nie miał czasu, żeby myśleć o jedzeniu.

***

Kiedy do sali w której leżałem przyszedł ksiądz byłem właśnie pogrążony w lekturze, jakiejś książki o wilkach stepowych.

Uniosłem brwi, a on uniósł rękę w geście pozdrowienia.

- Witaj synu – zwrócił się do mnie po czym zerknął na pampers. - Jak się czujesz?

Wpatrywałem się w niego znad stron książki.

- Widzę, że czytasz... To dobrze. Coś interesującego?

Ukradkiem zerknąłem na zegarek. To z pewnością nie były godziny odwiedzin.

- Czy przyniósł pan ze sobą coś do jedzenia? - zapytałem nagle.

Ksiądz zawahał się.

- Nie. Niestety nie. Nie pomyślałem o...

- Trudno – odparłem i wróciłem do czytania książki. - To nie są godziny odwiedzin, więc z całym szacunkiem... Pozwoli pan, że będę szukał ukojenia w samotności...

- Na pewno nie chcesz porozmawiać?

Znowu posłałem mu spojrzenie.

- Słyszałem, że się nieszczęśliwie poparzyłeś... Trzeba to traktować jako test. Wielu ludzi było już testowanych... Przyszedłem bo pomyślałem, że będziesz chciał porozmawiać... no wiesz... o wszystkim.

Zamknałem książkę.

- Co pan tu robi na oddziale? - zainteresowałem się.

- Próbuję pomagać pacjentom – urwał na chwilę. - Na tyle na ile potrafię. Udzielam wsparcia. Jestem z pobliskiej parafii.

Przez dłuższą chwilę panowała absolutna cisza.

- Każdego ranka jak dostaję erekcji, to płaczę – poinformowałem go.

Twarz księdza wydłużyła się.

- Boli, ale cieszę się też że wszystko działa. Nawet pan sobie nie wyobraża jak się cieszę, bo pana osobistym wyborem życiowym jest celibat. Równie dobrze mógłby pan próbować udzielać mi porad małżeńskich, ale to by była za duża hipokryzja, prawda? - Wziąłem głęboki oddech. - Wczoraj usuwali mi martwicę z uda. Z miejsca w którym najbardziej się poparzyłem. Usuwanie polegało na pocieraniu poparzonego miejsca gazą do momentu, aż zniknie martwy naskórek. Potrafi pan sobie to wyobrazić? Gdybym miał identyczne poparzenie na ręce, nawet nie musiałbym tutaj przyjeżdżać... Ale zrządzenie losu chciało jednak, że poparzyłem się w takich miejscach, że wszelkie choroby i zakażenia mogą się dostać tamtędy... - Pstryknąłem palcami. - O tak szybko. Nie jestem tu dlatego, że mój stan jest ciężki... Więc nie potrzebuję wsparcia duchowego, a od rozmawiania z bliskimi mam telefon komórkowy. Wie pan co powiedziała moja własna matka? Że skoro mnie urodziła to tym samym jest za mnie w pewnym sensie odpowiedzialna. Chodziło oczywiście o to, żebym się nie martwił. Powiedziała, że gdyby stało się coś złego... Tam na dole... To ona osobiście kupi mi wielkiego czarnego, gumowego penisa, którego będę mógł sobie przypinać... To właśnie jest wsparcie którego potrzebuję.

- Złota kobieta – odpowiedział ksiądz. - Będę się za was modlił.

Po chwili znowu zapanował spokój.

***

Kiedy piszę te słowa, lekarz który był obecny przy zmianie moich opatrunków, ten sam od pochylania się i deszenia na mnie, został zwolniony z pracy za molestowanie pacjenta.

...YOU SPIN ME RIGHT ROUND BABY RIGHT ROUND LIKE A RECORD BABY RIGHT ROUND RIGHT ROUND...

***

Kilka miesięcy po wyjściu ze szpitala siedzieliśmy w domu, a Alicja przyniosła mi filiżankę kawę, którą postawiła przedemną ostrożnie. Spokój i cisza. Żadnej muzyki.

Harmonia odzyskana.

Przeciągnąłem się i wyłączyłem ekran laptopa, na którym mrugał samotny kursor. Zapał do pracy ulotnił się momentalnie, w chwili w której zobaczyłem Alicję ubraną w jedną z moich koszul.

- Tak się zastanawiałam – zaczęła nagle. - Podliczyłam wszystkie nasze wydatki...

- Tak? - Objąłem ją delikatnie.

- Kto zapłacił za twój pobyt w szpitalu?

Złożyłem usta w dziubek nie mając kompletnie pojęcia o czym mówi.

- Jak to kto?

- Nie byłeś ubezpieczony...

- Nadal nie jestem. - Upiłem łyk kawy. - No i co w związku z tym?

- Pobyt w szpitalu jest finansowany z książeczki ubezpieczeniowej...

- Do czego zmierzasz?

- Kto zapłacił za pobyt w szpitalu?

- Jak pojechaliśmy do szpitala dałaś tamtej kobiecie swoją książeczkę ubezpieczeniową...

Alicja westchnęła.

- Przemek, nie mogli obciążyć mojej książeczki ubezpieczeniowej. To nie jest możliwe... Chodziło o dane kontaktowe... Mieliśmy natychmiast dowieźć twoją, ale... Ty wychodzi na to, że nawet jej nie masz...

- To może... - zamyśliłem się. - Nie wiem.

- Jesteś za stary na książeczkę rodzinną, więc... O wiele za stary. Dlatego po prostu zastanawianam się, kto zapłacił za szpital?

- Czyli byłem tam za darmo?

- Nie osłabiaj mnie – warknęła. - Nie wystawili ci rachunku?

- Oddali mi wszystkie papiery. Podziękowali za pobyt i... To wszystko.

- W takim razie zaszła jakaś pomyłka.

- Nie przejmuj się – powiedziałem próbując ją udobruchać. - To Polski szpital...

- I to mnie właśnie martwi, Przemek. To mnie właśnie martwi.

Słysząc jej słowa, nagle się wzdrygnąłem.

Nawet nie wiedziałem dlaczego.

Wzdrygnięcie.

- Chyba duch cię posmyrał po plecach – stwierdziła.

- To chyba możliwe – odparłem po chwili zastanowienia.

Bardzo możliwe.

Ostatnio zmienianywtorek, 11 styczeń 2011 20:05
powrót na górę