Menu

wtorek, 20 styczeń 2015

WŚRÓD ANIOŁÓW UMIERANIE

  • Opublikowano w Blogi

     Wszedł cicho do sali, po raz kolejny tego dnia. Leżący na łóżku człowiek miał zamknięte oczy, oddychał płytko. Lekarz podszedł, usiadł na łóżku chorego i dotknął jego ręki – tętno było szybkie i słabe.

To pewnie ostatni jego dzień – pomyślał, kładąc mu rękę na głowie. Ostatni dzień życia z ciężką, nieuleczalną chorobą.

Pamiętał dobrze pierwsze dni pana Grzegorza w szpitalu. Już wstępne badania dawały do zrozumienia, że jest źle. Potem USG jamy brzusznej i RTG klatki piersiowej i sprawa była jasna. Liczne przerzuty raka w płucach i brzuchu. Ognisko pierwotne choroby zdawało się nie mieć znaczenia. Sprawa była i tak przegrana.

Obchód lekarski następnego dnia wymagał wiele zręczności. Żonglowanie słowami zawsze przychodziło mu łatwo. Dla każdego staruszka znalazł jakieś dobre słowo. Ale tu było inaczej. Pan Grzegorz miał 45 lat. I był piekielnie inteligentny.

Od drzwi wlepił swój przenikliwy wzrok w lekarza, a nie mogąc uzyskać dłuższego kontaktu wzrokowego, już coś podejrzewał.

– Jak pan się czuje dzisiaj? – Standardowe pytanie poparte uśmiechem wybrzmiało, jak obowiązkowe powitanie serwowane przez kelnera w restauracji.

– Ja? Dobrze – odparł pewnie Stocki i szybko dorzucił: – A jak moje wyniki?

Trafiony i zatopiony – pomyślał medyk, otwierając historię choroby. Znał doskonale wszystkie badania, ale ten rytuał upewniał chorych, że lekarz ma wszystko pod kontrolą. Zaczął od dobrych wiadomości.

– Morfologia jest niezła, w moczu nie ma zmian...

– A rentgen? – przerwał pacjent.

Doktor na chwilę zawiesił głos.

– Pan dużo pali, panie Stocki? – zapytał, jakby obok tematu.

– Dość dużo, prawie dwie paczki dziennie – Stocki nie był z siebie dumny. – Rzucałem parę razy, ale się nie udało.

– Ja wiem, to ciężki nałóg – lekarz starał się przesunąć rozmowę na boczny tor.

– To jak wyszedł rentgen? – chory nie dawał za wygraną.

– Nie najlepiej, ale czekamy na opis radiologa – skłamał doktor, starając się grać na czas.

– Ale pan widział wyniki, doktorze? – pacjent naciskał bezlitośnie.

– Widziałem zdjęcie, mam podejrzenie, że to poważna choroba – lekarz dawkował informację powoli, tak jak go uczono.

– Rozumiem – oczy Stockiego zatrzymały się na dłużej w martwym punkcie nad drzwiami. On już wiedział.

Te pierwsze dwa dni pobytu pana Grzegorza na oddziale były, można powiedzieć, typowe. Nie znał nikogo, kto dowiedziawszy się o ciężkiej chorobie, nie wycofałby się w lęk lub odrętwienie. Ale kolejne dni zmieniły wszystko, co do tej pory wiedział o psychologii umierania.

Już następnego dnia zastał Stockiego w sklepiku szpitalnym.

– Paluszki i gumy, doktorze – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Dość już tych fajek.

– Wspaniała decyzja – lekarz uścisnął mu rękę.

Ale czy nie za późno – dodał w myśli.

– Zawsze jest czas na zmiany – Stocki jakby czytał w jego myślach.

Czas biegł swoim oddziałowym rytmem, wyniki badań docierały z laboratorium jak kolejne gwoździe wbijane do trumny. A Stocki kwitł. Spacerował po korytarzu, rozmawiał z ludźmi, pomagał chorym na sąsiednich salach. Jedno tylko różniło go od większości. Nikt go nie odwiedzał.

Kiedyś na dyżurze po zakończonym obchodzie wieczornym zawołał go na chwilę na swoją salę. Czuł, że zbliża się moment, w którym chory będzie chciał poznać całą prawdę o swoim stanie.

Usiadł z uśmiechem na jego łóżku. Już pierwsze jego pytanie mogło zwalić z nóg.

– Ja umieram, doktorze, prawda?

– Wszyscy umieramy, nasz czas powoli się kończy – próbował filozoficznie wybrnąć lekarz – ale nie wiadomo, kto pierwszy z nas dwóch stanie przed Bogiem, pan czy ja.

– Doktorze, ja wiem, że nie jest dobrze. Ale niech mi pan wierzy, miałem dobre życie… Teraz dużo o tym myślę, niedługo spotkam swoją żonę i córeczkę... One tam już są... – Zawiesił głos, wpatrując się w bliznę po zastrzyku na dłoni, po czym uśmiechnął się, jakby oglądał stare fotografie.

Coś ścisnęło lekarza za gardło. Nie śmiał pytać o rodzinę pana Grzegorza, nie chciał go dodatkowo ranić. Stocki wyczuł to wahanie.

– One umarły, doktorze. Moja żona i córeczka. Zginęły w wypadku – podniósł wzrok, spoglądając wnikliwie w oczy lekarza. – Pan ma rodzinę?

– Mam. Żonę i trójkę dzieci – cicho odpowiedział doktor.

– To niech pan ich kocha, spędza z nimi każdą wolną chwilę. Ja miałem tych chwil tak mało...

Znów ten ucisk w gardle.

– Doktorze, karetka przywiozła pacjenta na dół – przerwała pielęgniarka, zaglądając do sali. Lekarz podniósł się z ulgą. Jeszcze moment i by się rozsypał.

– Ja rozumiem wszystko, doktorze – Stocki znów przenikał jego myśli. – Niech pan ich kocha, a o mnie się nie martwi. Jutro będzie lepszy dzień.

– Tak – bąknął lekarz, unikając wzroku chorego. – Muszę iść, życzę spokojnej nocy.

Kilka dni później,siedząc na łóżku tego człowieka, nie mógł uwierzyć, że tak niedawno biegał on radośnie po oddziale.

Doktor spojrzał za okno. Ponure chmury wisiały nad horyzontem, płacząc zimnym deszczem.

Paskudny dzień na umieranie – pomyślał i podniósł się z trudem, jakby uszło z niego powietrze.

Do sali zajrzała pielęgniarka.

– Karetka przywiozła pacjenta z dusznością – zakomunikowała i zniknęła za drzwiami.

– Już idę – odpowiedział i ostatni raz spojrzał na nieprzytomnego mężczyznę. Dotknął jego czoła, prosząc Boga, by się nad nim ulitował. Odwrócił się i wyszedł z sali.

Szedł korytarzem. Wzbierał w nim żal. Zmęczenie dyżurem doskwierało o tej porze szczególnie mocno. Uchodziły z niego siły, energiczny rano krok zwalniał. Wychodząc z oddziału, skręcił w prawo na schody i nagle zatrzymał się oniemiały.

Na schodach rozbłysło niebywałe widowisko. Coś, czego chyba nikt nie spodziewał się tego szarego, dżdżystego popołudnia.

Pomarańczowa łuna ścieliła przed nim swoje ciepłe światło, ogarniała go pulsującym blaskiem. Zaczął nucić coś pod nosem, porwany nurtem życiodajnej rzeki nadziei.

Anioły przyszły po niego – pomyślał, ciągle wpatrzony w olśniewające zjawisko. Dziura w gęstej zasłonie burzowych chmur, dokładnie na wprost tarczy słońca, pozwoliła rozlać się temu złotemu potokowi pod jego stopami.

Ruszył dopiero po chwili. Kiedy doszedł do izby przyjęć, pielęgniarki już go szukały. Zgon pana Grzegorza 17.45. Trzeba powiadomić rodzinę i wypisać papiery.

Światło zgasło, ale pomarańczowe ciepło nadal ogrzewało jego serce. Uśmiechnął się, podchodząc do chorego na wózku, otoczonego czerwonymi kurtkami sanitariuszy z karetki.

– A co się stało, panie Stanisławie, znowu astma dokuczyła?

Autor Andrzej Chodacki

 
 
Czytaj więcej...
Subskrybuj to źródło RSS