OSTATNIE ŻYCZENIE
- Napisał Andrzej Chodacki
- Skomentuj jako pierwszy!
- wielkość czcionki zmniejsz wielkość czcionki powiększ czcionkę
OSTATNIE ŻYCZENIE
Wyruszyli wcześnie rano, jeszcze przed upałami. Gdy podjeżdżali powyżej parkingu, okolica wydawała się pusta. Zaraz jednak zjawił się Słowak, twierdząc, że parking jest niżej, i że nie można tu wjeżdżać. Ela wyjęła dwadzieścia euro i podała mu, mówiąc, że musi się tu zatrzymać. Dlaczego? Bo wyżej już nie można. Dalej zaczynał się żółty szlak. Słowak zajrzał przez szybę do środka samochodu, gdzie jej mąż Marek zmagał się z pasem bezpieczeństwa. Potem popatrzył na kobietę i oddał jej banknot.
– Macie telefon? – zapytał, uważnie spoglądając jej w oczy.
– Tak – odpowiedziała, pomagając Markowi stanąć obok samochodu.
Parkingowy pokiwał głową i odszedł. Chyba zrozumiał. Jej spojrzenie, determinację i dramat. Marek stanął prosto, podpierając się kijami do marszruty. Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jego papierowo bladej twarzy. Spojrzał w górę, na szlak znikający w lesie. Gdzieś tam, o godzinę drogi stąd jest miejsce naznaczone niebiańskim spokojem. Tak bardzo chciał tam dojść, zobaczyć ten cudowny zakątek jeszcze raz. Elżbieta odradzała mu to wiele razy. W końcu wiedziała, że musi się zgodzić. Użył słowa „ostatnie życzenie”. Uderzył poniżej pasa i nawet ona, kobieta, zgięła się wpół.
Powoli ruszyli kamienistą drogą. Pogoda zapowiadała się doskonała.
To dobrze – pomyślała, biorąc pod uwagę, że powrót pewnie odbędą na pokładzie śmigłowca ratunkowego. Wszystko opłaciła i uzgodniła. Nie była nawet pewna, czy wejdą nad wodospad, ale wiedziała dobrze, że zabraknie mu sił, by zejść.
Na szlaku byli na razie sami. Szli bardzo powoli. Marek co chwila obcierał twarz chustką, przystając co kilkadziesiąt kroków. Wyglądał tak jak dawniej. Może trochę pobladł i schudł, no i te włosy. Bujna czupryna, której zawsze zazdrościł mu znajomy fryzjer, została pewnego ranka na poduszce. Położył się spać po trzeciej chemii i rano wstał praktycznie bez włosów. Tego dnia płakała wiele godzin. A Marek milczał. Zbierał te włosy z poduszki do reklamówki powoli, skrupulatnie, wyłuskując najdrobniejsze włoski wbite w materiał. Przyglądała się temu zdruzgotana, zasłaniając twarz dłonią. Potem wyrzucił tę reklamówkę do kosza i poprosił o jakąś chusteczkę. Wtedy, gdy wiązała mu chustę na głowie, po raz pierwszy powiedział, że muszą znowu pojechać do Słowacji. Jakby przeczuwał, że terapia zawodzi. Początkowo zgodziła się bez słowa, ale potem, widząc jak szybko traci siły, zaczęła mieć wątpliwości. Chciała jeszcze tłumaczyć swoje wahanie brakiem czasu, ale pewnego wieczoru, gdy zmieniała mu plaster z lekiem narkotycznym na plecach, a Marek znów wspomniał o Słowacji, dotarło do niej, że jej mąż umiera. To wtedy wybrzmiały słowa „ostatnie życzenie”. Rzuciła wszystko i powiozła go na południe.
Młynicka Dolina otwierała powoli przed nimi malowane zielenią ramiona. Maszerowali bardzo powoli, bo po godzinie nie wyszli jeszcze z lasu na otwartą przestrzeń. Marek był potwornie zmęczony. Słońce stało jeszcze nisko, drzewa dawały przyjemny cień, ale za chwilę wyjdą naprzeciw masywom górskim, gdzie szlak wspina się mocno po kamieniach, a Młynicki Potok wezbrany po deszczach wdziera się pod nogi, szukając ujścia w położonych niżej dolinach. Jeszcze przed wyruszeniem rano Marek wmusił w siebie trzy Nutridrinki. Najpierw pił zwykłe, dla wzmocnienia. Teraz każdego ranka próbował przełknąć choć jeden Nutridrink Protein. Gdy zobaczyła dziś rano trzy puste pojemniki, domyśliła się, że jej mąż szykuje się na ciężki bój z ogarniającą go słabością. W tej chwili choroba zdawała się punktować go przy każdym niepewnym kroku. Jak zawodowy bokser z uśmiechem pogardy okładający bezbronnego amatora.
Po prawej przyjemnie szumiał potok. Na chwilę zboczyli ze szlaku, by zanurzyć w nim ręce. Kiedyś sprawdzali czas, kto dłużej wytrzyma po zanurzeniu rąk w lodowatej wodzie. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, ocierając czoło męża zmoczoną w wodzie chustką.
Milczeli. Od momentu wejścia na szlak milczeli. Tak jak tego dnia, gdy Marek wrócił do domu z rozpoznaniem choroby. Zawsze narzekał, że w jego szpitalu nie ma dobrego radiologa. Teraz wystarczył słaby radiolog, by rozpoznać przerzuty. A te były wszędzie. Siedział w jadalni z kamienną twarzą, trzymając w ręku ten wynik tomografii.
Przeklęty kawałek papieru, który był teraz jak wyrok śmierci z opóźnioną wykonalnością. Jego koledzy z oddziału stanęli na wysokości zadania. Szybkie rozpoczęcie terapii w najlepszym ośrodku w kraju. Z każdego wyjazdu wracał taki sam jak wtedy, gdy po raz pierwszy w domu pojawiło się słowo „rak”. Siedział, milczał i zapadał się w sobie. Po miesiącu było kilka dobrych dni. Wtedy, porządkując papiery, z jakimś nerwowym podnieceniem pokazywał jej wiersze zaprzyjaźnionych poetów, których wcześniej nie miał czasu przeczytać.
– Popatrz, Eluniu – mówił do niej – jakie to piękne, co on napisał.
Jakby chciał nadrobić stracony czas i przeżyć ten, który mu pozostał, z pełną kontrolą wyostrzonych zmysłów.
Spojrzała na niego, gdy odpoczywał na kamieniu przy potoku. Ich oczy spotkały się na chwilę. Uśmiechnął się, a ona odwróciła wzrok, by się nie rozpłakać. Wstał i powoli ruszył w górę, podpierając się kijami. Powlokła się za nim, jeszcze słabsza w tej chwili niż on. Wyszli na środek ożywionego porannymi promieniami wąwozu. Otulona kosodrzewiną ścieżka pięła się do góry, to znów zbliżała do cicho szumiącego potoku. Cienia było niewiele, ale Marek nie odpoczywał tak często jak wcześniej. Patrzył uważnie pod nogi i parł metodycznie, kamień po kamieniu, metr po metrze, popychany jakąś przedziwną siłą.
Najpiękniejsze miejsce na ziemi. Tak mówił o tym zakątku od dnia, gdy pierwszy raz tu trafili. Siedzieli wtedy nad brzegiem jeziora, wsłuchując się w obezwładniającą ciszę. Od wschodu pochylały się nad nimi Satan i Zadnia Baszta. Od południowego zachodu kojący cień rzucały na swoje zbocza kolejne Soliska – Szczyrbskie, Pośrednie i Wielkie. Nad kotliną krążyły chmury w sposób absolutnie niezwykły, jakby przywiązane do ziemi sznurkami, robiły kółka nad ich głowami. Daleko w dole mrugała powierzchnia Szczyrbskiego Jeziora. Nieliczni turyści wkraczali do tego raju na ziemi i znikali na szlaku okrążającym Solisko. Siedząc na kolorowych mchach, nie zazdrościli im, że odchodzą w góry. Ela i Marek już znaleźli swoje miejsce. Kawałek ogrodu Eden zagubiony w słowackich Tatrach. On nie zabrał ze sobą wtedy aparatu fotograficznego, ale nie żałował mocno. Mówił potem, że te obrazy chowa w sercu jak wielki skarb.
Na wspomnienie tych chwil coś ścisnęło ją za gardło. Uświadomiła sobie, że to może ostatnie ich wyjście w góry, ostatnie wspólnie spędzone chwile, ostatnie wszystko. Tym bardziej wstyd pomieszany z bólem rozlał się niepokojącym uczuciem w jej piersiach, bo przez wiele lat myślała, że istotną wartością jej życia jest praca. Mąż oczywiście także, oraz dzieci i dom. Ale to wszystko miała, nie musiała się martwić o miłość, przynależność uczuciową czy swoje miejsce na świecie. Martwiła się więc o pracę. Gdy pewnego dnia upadła jej firma, Marek dwoił się i troił, by znaleźć jej zajęcie. Język obcy, etat w nowo otwartej przychodni, nawet woził ją do swoich sędziwych pacjentów, by czuła się potrzebna, pomagając innym. To wszystko okazało się za mało. Zapadła w letarg depresyjny, izolując się od wszystkiego i od wszystkich. Dopiero jego choroba postawiła ją do pionu. Dotarło do niej boleśnie, że miłość to ulotny dar, dany jej tylko na chwilę. I że właśnie ta chwila się kończy. Przy tym wszystkim, co przeżywała, widząc, jak jej mąż umiera, potrzeba pracy stała się śmiesznym szczegółem. Teraz, gdy walił się w gruzy cały jej świat, upadek jego tak nieistotnej składowej jak ambicje zawodowe mógł co najwyżej wywołać na jej obliczu uśmiech pobłażania.
Ścieżka złagodniała. Szli teraz na Satana, a po lewej, nad kosodrzewiną dumnie prężyły się granie Solisk. Powietrze było jak kryształ. Kontrasty kolorów nieba i skał wywoływały zawrót głowy, jakby zbyt dużo piękna i czystości wpadało do płuc z każdym oddechem. W oddali przed nimi pojawił się wodospad Skok.
– To jeszcze tak daleko – zaniepokoiła się Ela, spoglądając na zmęczonego męża.
– Damy radę – powiedział Marek, jakby chciał ją uspokoić i nie przerywając mozolnego marszu, wystukiwał kijkami rytm wędrówki na kamienistym szlaku.
Młynicki Potok znów szumiał odważnie, teraz coraz mocniejszy, choć wciąż odpowiedzialny w swoim korycie. Już po kilkunastu minutach doszli do małego stawu pod wodospadem. Marek z ulgą usiadł na mchu, walcząc o powietrze. Ela znów pobiegła do stawu, by przynieść mokrą chusteczkę i położyć mu na głowie.
Gdy chwilę odpoczął, spojrzeli w górę, na wodospad. Po lewej stronie widać było zarysy łańcuchów, przeszkody, której prawdopodobnie osłabiony Marek nie pokona. Chyba zrozumieli to oboje, że nie dotrą do wymarzonego celu ich wędrówki.
– Nie dojdziemy tam dzisiaj – odezwała się ostrożnie Ela.
– To nic – odpowiedział cicho Marek, kładąc się na mchu. – Tu też jest bardzo pięknie.
Kobieta usiadła obok, a on z trudem podniósł głowę i położył na jej podkulonych nogach. Teraz już nie wiedział, czy to chmury kołują nad nim, czy cały świat wiruje mu przed oczami.
– Wiesz, kiedyś chciałem tam pójść – zaczął Marek słabym głosem, patrząc na szlak wspinający się w kierunku Szczyrbskiego Szczytu.
– Gdzie? – zapytała Ela, podążając za jego spojrzeniem.
– Tam, w góry, przed siebie – usłyszała cichą odpowiedź – ale kiedy o tym myślałem, tak wiele rzeczy trzymało mnie tu, w dolinach – przerywał, co chwila łapiąc oddech.
– Teraz, kiedy nic mnie już nie trzyma, zabrakło mi sił – dodał jeszcze i zamknął oczy.
– Kiedyś pójdziesz – głaskała jego łysą głowę, uważając, by nie kapały na nią łzy – jeszcze tam pójdziesz, zobaczysz.
Ludzie schodzący w dół Młynicką Doliną byli świadkami niecodziennego w Tatrach widowiska. Czerwony śmigłowiec, wisząc nad stawem, podejmował turystę leżącego na noszach. Na ziemi pod hałasującą maszyną stała kobieta, podtrzymując nosze, gdy podnosiły się w kierunku otwartych drzwi śmigłowca. Trzymała ręce wysoko w górze, nawet gdy nosze były już kilka metrów nad ziemią. Podmuchy łopat maszyny targały jej długie czarne włosy, wciskały łzy z powrotem w jej przekrwione oczy. Oto jej mąż poszedł na ostatnią wędrówkę. W góry, ścieżką, z której nie ma już powrotu.
Autor Andrzej Chodacki